5 dzień na SK, prognozy znacznie lepsze niż poprzednio, burze dopiero po godzinie 17:00 Licząc od godziny 7 rano mam 10h na górską włóczęgę. Ruszam równo z planem, dojazd do szlaku zajmuje 3minuty :) Pierwsze 250m w górę to zapowiedź prawdziwej przygody, rewelacyjna wręcz ścieżka wiła się w górę przez blisko 2-2,5km. Kiedy wychodzę w okolice 1200mnpm dostaję w pysk widokiem, który jednoznacznie upewnia mnie iż "Cały misterny plan poszedł w p..." - istne Kalamita party! W życiu nie widziałem tak wielkiego i piętrowego wiatrołomu, drzewo na drzewie przywalone drzewem. Ściągam, plecak i kask, zostawiam rower, próbuję się przecisnąć. Po 10minutach wiem już że nie sposób to przejść. Chowam dumę do kieszeni i zawracam na dół.
Wiatrołomy w górach to norma, nie dziwi sam ich fakt a raczej skala zniszczeń. Próbuję więc dostać się do szczytu z innej strony, inną doliną i inną ścieżką - nie ubierając w słowa trafiam na powtórkę z rozrywki. Zawracam po raz drugi, znów na tarczy. Zmęczony ale jeszcze nie zrezygnowany, po konsultacji z mym Słowackim druhem Valentinem, ruszam do szczytu po raz trzeci. Znów inna dolina i ścieżka, której nie ma na mapie. Na ścieżkę trafiam szybko jednak nie wygląda ona fajnie ale idę? W sumie bardziej brnę, w błocie sięgającym połowy łydek z kamieniami i zmielonym zwózką drewnem, licząc na to że na stopach nadal mam buty bo w zasadzie ich nie widzę. Rewelacja na miarę Armagedonu. Zawracam, znów z 1200m, tym razem rezygnacja miesza się we mnie wraz z poczuciem straconego dnia. Niekoniecznie. Prognozowane burze nie przyszły do godziny 19, niebo również nie wskazywało na to by przyjść miały. Pakuję więc lampy i ruszam na nocną jazdę. O ironio po raz czwarty tego dnia dobijam do wysokości 1200mnpm, nie przez wiatrołomy a przez ryczącego gdzieś w oddali niedźwiedzia? Do bazy wracam szybko, nawet bardzo szybko :] |
![]() |
||
|