Są takie miejsca i są takie chwile do których wracamy naszymi wspomnieniami często, i robimy to z przyjemnością. Takich wspomnień wiążących nas z ludźmi i emocjami, z czasem i przestrzenią z pewnością każdy nosi w sobie wiele. Ja również, jednym z nich są wspomnienia związane z dzieciństwem i z wakacjami spędzanymi u dziadków w Kielcach i w Górach Świętokrzyskich. Wspomnienia sprzed 25-30 lat, chwile, które minęły bezpowrotnie... Lato to dobry moment by je sobie przypomnieć i ruszyć w podróż sentymentalną. W sobotę rano ruszamy do Kielc, pociągiem, zapowiadany InterRegio okazał się być taborem Kolei Świętokrzyskich. To ciekawe, że nowy tabor w stosunku do starego "kibla" jest co najmniej niewygodny, do tego brak w nim miejsc na przewóz rowerów (jest ich całe sześć). Pierwotnie plan zakładał przelot przez Borków jednak popołudniowe burze zapowiadane na niedziele sugerowały wcześniejszy powrót do domu i zmianę trasy, a że do domu wracaliśmy na rowerach... Trzeba było brać dupska w troki, kierunek Góry Pińczowskie, miejsce noclegu. Około północy wtaczamy się na najwyższy szczyt, wznoszący się na całe 291m nad poziom morza! 110km w nogach, noc ciepła w okolicach 13-14*C. Krótki biwak pozwolił odzyskać część straconej energii oraz trochę odespać zarwaną poprzednio noc, niestety komary (a jest ich w ciul) spać nie poszły. Gdyby nie płyn ze środkiem DEET nad ranem znalezionoby pewnie nasze wyssane z krwi zwłoki. Niedziela to już morze asfaltu i walka z czasem w trakcie powrotu do Krakowa, nic ciekawego więc na tym całą opowieść zakończę. Finalnie wyszło 210km, 2050m+ i jakieś 10 000 wypalonych kalorii. Czy było warto? Było! |
![]() |
||
|