W myśl słów z poprzedniej relacji, udany weekend to weekend z rowerem w górach. Tą prostą receptę na szczęście stosujemy kiedy tylko nadarza się ku temu okazja. Okazja właśnie trwała, kontynuując dobrą passę z soboty, postanawiamy wydłużyć niedzielę do granic jej możliwości i wracać z gór do Krakowa "w siodle". Po obfitym śniadaniu, spakowani i gotowi do jazdy, stoimy przed zamkniętą jeszcze kasą kolei liniowej na Górę Żar w oczekiwaniu na jej otwarcie i transfer w górę. Dzięki temu nielegalnemu posunięciu zaoszczędziliśmy ok. 1h, przy okazji nie wyrzygując zjedzonego niedawno śniadania.
Ruszamy czerwonym szlakiem omijając jednak szczyt Kiczery, kilka kilometrów dalej, na Przełęczy Kocierskiej pozwalamy sobie na krótką pauzę i tłuściutki żurek. Po posiłku, nie przedłużając lecimy dalej, w drodze na Leskowiec odbijamy ze szlaku na ścieżkę prowadzącą do Chatki pod Potrójną. Choć to żaden singiel czy nawet dubel, lubimy taką odmianę od rutyny a samo miejsce warte jest z pewnością wielu słów. Wracamy na grzbiet w objęcia czerwonego szlaku, kontynując górską jazdę aż do samej Groni JP2. Tam kolejna pauza i kolejny żurek, znów szybko bo przed nami najlepsza część programu - żółty szlak i 8km grzania piecem do wsi Chobot. Nadrabiamy tam część straconego w trakcie posiłków czasu. W Jaroszowicach żegnamy Beskid Mały i witamy Beskid Makowski, odnajdując żółty szlak na Jaroszowicką Górę wjeżdżamy na sam jej szczyt (da się). Ze szczytu zjeżdżamy czarnym szlakiem do Łękawicy i choć jest to górska droga, przyznać muszę iż nie znam fajniejszej - ten kto był ten wie ;) Kontynuując jazdę czarnym szlakiem, jeszcze przed zmrokiem dojeżdżamy do Kalwarii, wybija 56km to w zasadzie półmetek naszej trasy. Wypadało by jeszcze opisać odcinek z Kalwarii do Krakowa jednakże pokonywaliśmy go w większości drogami asfaltowymi. Do tego nocą nie było w tym więc żadnej finezji czy podniety, ot zwykłe napieranie przed siebie, byle szybciej dotrzeć do domu. |
![]() |
||
|